Codziennie rozmawiamy o Messim, chwalimy Guardiolę, podziwiamy technikę Iniesty i wizję gry Xaviego. Tak rzadko jednak mamy okazję dowiedzieć się czegoś o ludziach, którzy od lat są cichymi bohaterami naszego ukochanego klubu.
Gromady kibiców powoli zapełniają stadion, na trybunach panuje gwar. Kilku mężczyzn o ciemnej karnacji, owijając się kubańską flagą, gra na bongosach, a po przeciwnej stronie trójka rozemocjonowanych dzieci rozwija wielki transparent. Ten cały zgiełk, niczym strzała, przerywa charyzmatyczny głos spikera. “Bona nit i benvinguts a l’estadi” – słyszą fani katalońskiej drużyny. Po raz kolejny ten zwrot pobrzmiewa w uszach kilkudziesięciu tysięcy culés. Po raz kolejny. Nieprzerwanie i niezmiennie już od niespełna 56-ciu lat.
Kim zatem jest człowiek, który od ponad pięciu dekad tymi samymi słowami rozpoczyna każde spotkanie, rozgrywane przez jedną z najlepszych drużyn Europy? Cofnijmy się w czasie o jakieś kilkadziesiąt lat.
Mamy rok 1956. Szef personelu Camp de Les Corts prosi przypadkowego reportera lokalnego radia o przeczytanie składów obu drużyn. Do tej pory za każdym razem zajmowała się tym inna osoba, jednak w tym konkretnym przypadku sprawy potoczyły się inaczej. Mężczyzna oczywiście zgadza się i z przyjemnością odczytuje nazwiska piłkarzy. „Możesz zacząć od następnej niedzieli” – słyszy po chwili. Jedna niedziela przerodziła się w kolejną, tygodnie stawały się miesiącami, w końcu zamieniając się w lata. Zmieniali się prezydenci i dyrektorzy klubu, piłkarze przychodzili i odchodzili, a Manel Vich 12 marca skończył 74 lata, stając się w tym czasie żywą encyklopedią Barçy.
W momencie tego przypadkowego wydarzenia, które miało miejsce na starym stadionie katalońskiej drużyny, mężczyzna z pewnością nie zdawał sobie sprawy, że jego głos zostanie znakiem rozpoznawczym ukochanego klubu. Manelowi już rok później było dane zainaugurować otwarcie Camp Nou, kiedy to 24 września 1957 roku, FC Barcelona pokonała Reprezentację Warszawy (4:2), złożoną głównie z zawodników Legii. W tym roku minie 56 lat, odkąd Vich został spikerem. Spośród tych 56-ciu sezonów, zabrakło go jedynie w czterech meczach. Dwukrotnie przyczyną była operacja usunięcia nowotworu nerki. Dwukrotnie też zabrakło go z powodu uroczystości ślubnych jego dzieci. Warty wspomnienia jest także fakt, że Katalończyk nigdy nie pobierał pensji za wykonywaną przez siebie pracę.
„Coś, co rozpoczęło się jako odrobina zabawy, stało się 55-letnią karierą. A ja nadal tu jestem. Uważam się za bardzo szczęśliwego, nigdy nie podpisałem z Barceloną żadnej umowy. Jestem po prostu zwykłym posiadaczem karnetu i możliwość robienia czegoś takiego, to dla mnie marzenie. Moja praca jest dla mnie nie tylko źródłem satysfakcji, ale też ogromnej dumy”.
Najgłośniejsze gwizdy, kiedykolwiek słyszane przez Vicha? Bez wątpienia te skierowane pod adresem Luisa Figo, wchodzącego na murawę w koszulce Realu Madryt. Na pytanie o największą gwiazdę i osobowość Barçy, Manel rozpromienia się, wspominając Ronaldinho. W trakcie tych kilkudziesięciu lat przez Camp Nou przewinęło się mnóstwo wielkich, ale to Brazylijczyk był tym najbardziej skromnym, o najbardziej nieprawdopodobnych umiejętnościach. Dokładnie 4 listopada 2007 roku, przed rozpoczęciem spotkania z Betisem, spiker zapewnił barceloński numer „10”, że strzeli gola, uderzając w kierunku północnej trybuny. Jak nietrudno się domyślić – tak właśnie się stało, a trafienie zostało zadedykowane zasiadającemu w stadionowej kabinie Vichowi. Następnego dnia zaś, Ronaldinho spędził kilka godzin w domu swojego przyjaciela, dziękując za okazane wsparcie poprzez rozmowę z jego rodziną i nim samym.
A co jeśli pewnego dnia klub podziękuje mu za współpracę? „Wrócę do mojej miejscówki na trybunach, którą zawsze uczciwie opłacałem. Nawet, jeśli do tej pory nie wiem gdzie ona jest, bo też nigdy nie było mi dane tam usiąść”.
Źródło: Własne