Koniec. Awans do finału Ligi Mistrzów najprawdopobniej rozpłynął się jak bańka mydlana. Czy ktoś realnie jeszcze wierzy w to, że Barcelona zdoła pokonać niemieckiego giganta w rewanżu na Camp Nou? Zaufajcie mi, chciałbym w to wierzyć.
Nie pamiętam, kiedy widziałem tak beznadziejną Barcelonę. W każdej formacji. Bez wyjątku. Nie funkcjonowało dosłownie nic. To dla mnie niepojęte, że Tito Vilanova, widząc swoją drużynę, grającą na poziomie GKS-u Bełchatów, w żaden sposób nie zareagował. Zmienić piłkarza w 83. minucie przy wyniku 4:0, to tak jak odpuścić ten mecz bez walki. Trafnie podsumował to Przemysław Rudzki, nazywając Dumę Katalonii „Najmanem”. Nic dodać, nic ująć. Raz, dwa, trzy, cztery. Oglądając moją ukochaną drużynę poczułem się co najmniej tak skrępowany jak Grzegorz Lato zapytany na zagranicznym lotnisku przez obcokrajowca o to, która jest godzina.
Przyczyn porażki Barcelony można upatrywać w wielu aspektach. Kluczowa okazała się motywacja. Bayern nigdy nie był europejskim hegemonem. To uznana marka na całym świecie, ale ciągle próbująca na siebie zapracować. W ostatnim sezonie piłkarze z Monachium stali się prawdziwym pośmiewiskiem. Ok, niby liczyli się na wszystkich frontach, ale polegli na nich, jak zwykli frajerzy. Zawsze brakowało – jakby to powiedział Tomasz Hajto – tej „truskawki na torcie”. Zawodnicy Juppa Heynckesa jakby nie dorośli do swoich aspiracji. Byli za mało dojrzali. Ten sezon to przełom. W zachowaniu Niemców widziałem prawdziwą wolę walki. Żelazną konsekwencję i chęć rzetelnego wypełniania swoich obowiązków. Tam każdy chciałby za kolegą wskoczyć w ogień. Heynckes zdołał nawet dokonać niemożliwego – opanował temperament Arjena Robbena, a ten zaczął PODAWAĆ. Grać dla drużyny i nawet wracać się do obrony. Ewenement. Nie widziałem tej determinacji w szeregach Barcelony. Nie było nikogo, kto wziąłby na siebie ciężar gry. Jakby to głupio nie zabrzmiało, to po boisku na Allianz Arena, tego wieczora, snuło się jedenastu parodystów z Katalonii. Grupa studentów, która przyjechała pokopać ze starszymi kolegami.
Czy to oznacza, że Barcelona w obecnym kształcie jest już „po drugiej stronie rzeki”? To oczywiste, iż nie. Wymaga drobnego liftingu, ale przede wszystkim – lekkiej modyfikacji dotychczasowej taktyki, która została już przez większość rywali z europejskiego topu rozpracowana. Dobrze byłoby, gdyby zespół przestał chorobliwie patrzeć tylko na wskaźniki posiadania piłki, a zaczął coś z tą piłką robić. Vilanova musi także popracować nad sferą mentalną swoich zawodników. Na 90 minut rewanżowego starcia z Bayernem Tito powinien spróbować stać się Carlesem Puyolem. Wykrzesać z graczy prawdziwego ducha walki.
Być może cud w rewanżu na Camp Nou nie nastąpi. Zdarza się. Ważne jednak, aby w przypadku niepowodzenia, pożegnać się z klasą. Ci piłkarze za wiele dali nam radości, abyśmy mieli ich opuścić. Przeżywaliśmy z nimi niesamowite emocje. To piękne, iż niezależnie od naszego nastroju, upodobań i opinii, mogliśmy (i będziemy mogli) delektować się futbolem Blaugrany. Oglądając popisy chłopców ze stolicy Katalonii mogliśmy nieraz przenieść się w inny wymiar. To był futbol elitarny, pozwalający przeżyć prawdziwą euforię. Kto chce, niech przestanie kibicować najbardziej hejtowanej drużynie zagranicznej w naszym kraju. Droga wolna. Ja będę zawsze głodny jej kolejnych meczów. Niezależnie od wyniku z Bayernem, będę culé. Nie potrafię po prostu wymazać z pamięci wcześniejszych obrazów. Choćby bramki Ronaldinho z Chelsea ze stojącej piłki. Odmienianego przez wszystkie przypadki gola Iniesty. Powrotu Abidala, człowieka, którego historia życia może wielu ludzi podnieść na duchu. Porażka z monachijskim klubem niczego nie zmieni. Tego nikt nam nie zabierze.