Przed środowym rewanżem z Bayernem Monachium, wśród kibiców z całego świata, panowały bardzo zróżnicowane nastroje. Wielu wierzyło, że Barça jest w stanie przeprowadzić kolejną spektakularną remuntadę i co najmniej odrobić bramki stracone na Allianz Arenie, by w dogrywce wydrzeć z rąk Bawarczyków bilet na Wembley. Zdecydowana większość czuła się rozdarta pomiędzy tym, co dyktowało im serce, a ludzkim zdrowym rozsądkiem, który z kolei podpowiadał, że obecna kondycja zespołu może mocno utrudnić zadanie, jakie przed nim postawiono. Byli też tacy, którzy już po pierwszym spotkaniu w Monachium postawili na Barcelonie przysłowiowy krzyżyk, godząc się ze zdecydowaną przewagą rywala. Sądzę jednak, że nikt ze środowiska Blaugrana nie przywidywał możliwości bycia upokorzonym na własnym terenie. Na oczach kibiców, którzy przez cały sezon wspierali swoją drużynę, ani razu jej nie osądzając. Którzy swoją postawą zdecydowanie zasłużyli na coś więcej niż brutalny spektakl w wykonaniu Bayernu.
Niemal natychmiast świat obiegło hasło „całe Barcelonismo płacze” – czy aby na pewno? Oczywiście, porażka zawsze boli, nawet ta zasłużona. Ale czy rzeczywiście wydarzenia środowego wieczoru były dla nas tak wielkim zaskoczeniem? Odpowiedzi byłoby prawdopodobnie tyle, ile osób pytanych, więc potraktujcie to, proszę, jako pytanie czysto retoryczne. Nie chcę wdawać się w polemikę jakie były nasze szanse na podniesienie się po spotkaniu w Monachium, bo wszyscy wiemy, że Barça jest drużyną wielką i, jako taka, niewątpliwie potrafi dokonywać wielkich rzeczy. Jednak tym razem okazało się, że może być także zagubiona, słaba i cholernie nieskuteczna. Niestety, nawet dla mnie – zagorzałej kibicki, która bardzo emocjonalnie traktuje wszystko, co związane z klubem – odpadnięcie z Champions League było do przewidzenia.
Trudno jednoznacznie określić co lub kto zaważył na wyniku tego dwumeczu. Chcąc wskazać winnych, należałoby sięgnąć głębiej, bo wydarzenia z boiska były już tylko efektem, nie zaś przyczyną. Złe decyzje kadrowe i taktyczne (już podczas meczu z Milanem), liczne kontuzje oraz niepotrzebna eksploatacja kluczowych, będących w średniej dyspozycji, piłkarzy w mało istotnych spotkaniach – to tylko pierwsze, co przychodzi na myśl. Jednak to, co przede wszystkim rzucało się w oczy, to że w środowym spotkaniu zabrakło nie tylko sztandarowej postaci, jaką dla całego zespołu oraz rzeszy kibiców jest Leo Messi. Brakowało przede wszystkim stylu i woli walki. Nie po raz pierwszy w tym sezonie odniosłam nieodparte wrażenie, że znajdująca się na boisku drużyna nie jest Barceloną, którą jeszcze niedawno znał i kochał cały świat, a jedynie dość nieudolnie ją naśladuje. Nasuwa się więc oczywiste pytanie – kogo należy winić za obecny stan rzeczy?
Kiedy na konferencji prasowej, pod koniec ubiegłego sezonu ogłoszono, że Tito Vilanova przejmie stery w Barcelonie, decyzja ta wydawała się oczywista i w stu procentach zrozumiała. W klubie pozostawał człowiek przesiąknięty jego filozofią, a którego my – culés – byliśmy tak pewni. Nikogo nie zdziwiło, że jako wierny współpracownik Guardioli, postanowił kontynuować jego dzieło, bazując na tym, co w czasie czterech lat Pep wypracował z zespołem. Wielu z nas (także ja) popierało go w tej decyzji. Spójrzmy teraz prawdzie w oczy – nie wyszło z tego nic dobrego. Dziś myślę, że w dużej mierze kierował nami żal po odejściu człowieka, który zrobił tak wiele dobrego i swoim poświęceniem wyniósł nas na wyżyny światowego futbolu. Chcieliśmy, by etap ten trwał nieprzerwanie, co wykluczało wprowadzenie w szeregi Barçy nowego trenera. W końcu nikt nie lubi zmian – to takie ludzkie. A kim jest Vilanova, jeśli nie człowiekiem? Człowiekiem, którego cechuje wspaniały charakter i zaangażowanie, ale któremu, niestety, brakuje iskierki lidera. Nie wystarczy, jak się okazuje, posiadać wspaniałego statku, by móc nazywać się kapitanem. Trzeba mieć w sobie dość siły, by pokierować go na właściwe fale, podejmując odważne i niekiedy niewygodne decyzje. Należy zachować czujność i być na tyle elastycznym, by w razie potrzeby zareagować, zamiast trzymać się kurczowo utartych schematów i wcześniejszych założeń, które czasem okazują się błędne i prowadzą na niebezpieczne mielizny. Tego Tito nie potrafi. W sobie tylko znany sposób sprawił, że drużyna, która jeszcze niedawno stanowiła potęgę światowego futbolu, zgubiła swój styl, zapomniała czym jest pressing i stała się przeciętnie grającym zespołem z „przebłyskami” geniuszu – jak romantyczny zryw podczas rewanżu z Milanem. Przebłysków tych jest niestety coraz mniej i obawiam się, że w niedługim czasie mogą one zupełnie wygasnąć, pozostawiając na boisku karykatury tych, którzy w Barcelonie Guardioli byli nazywani gwiazdami futbolu. Nie chcę oceniać toku myślenia Vilanovy, chciałabym tylko go zrozumieć. Wierzę, że nie pomogła mu dość długa absencja, którą odczuli wszyscy – od piłkarzy, aż po kibiców. Jednak nie można traktować tego, jako niepodważalnego argumentu na jego korzyść. W chwili, w której potrzebował wsparcia, otrzymał je – od zespołu, władz klubowych oraz ludzi z całego świata. Sam zaś zawiódł nas wtedy, gdy najbardziej na niego liczyliśmy. Kiedy patrzyłam na wyraz jego twarzy w czasie meczu z Bayernem, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że pogodził się z porażką dużo wcześniej niż kibice. Był zagubiony i bezradny jak dziecko, nie mające obok rodzica, którego mogłoby poprosić o radę. Postanowił więc nie reagować wcale. Czy taka postawa mogła pomóc Barcelonie w drodze na Wembley? Do tej pory odpędzałam od siebie tego typu myśli, kierując się przekonaniem, że każdy może mieć chwilę słabości, zwłaszcza w tak trudnej sytuacji życiowej, ale coraz ciężej jest udawać, że nie potrzebujemy zmian na ławce trenerskiej. Obawiam się jednak, że obecnie panujący nam zarząd może mieć na ten temat zupełnie odmienne zdanie… W końcu czego oczekiwać od człowieka, który po bolesnej przegranej na własnym boisku i odpadnięciu z Ligi Mistrzów bez jakiegokolwiek stylu, jest na tyle zadowolony, że kwituje wszystko słowami:
„Jestem dumny z piłkarzy, trenerów i kibiców. Barcelona pokazała, że potrafi wygrywać, ale też przegrywać”
Rzeczywiście, mamy powód do dumy. W końcu odpadliśmy z honorem, po świetnym meczu u siebie. Podczas kolejnej wizyty na Camp Nou koniecznie muszę obejrzeć spotkanie z jego miejsca – nie wiem, może tam wszystko wygląda inaczej?
Uwierzcie lub nie, ale nie planowałam w tym tekście skupiać się na krytyce wobec Tito. Szanuję jego pracę i doceniam to, czego dokonał w obecnym sezonie, rozstrzygając kwestię mistrzostwa wcześniej niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Będę jednak uparcie twierdzić, że bycie wybitnym trenerem, który może poprowadzić drużynę do zwycięstwa w tak prestiżowych rozgrywkach, jakimi jest Liga Mistrzów, wymaga pewnych cech osobowościowych, których jemu po prostu brakuje. Zdaję sobie także sprawę z mnogości czynników, które pogrążyły nas w dwumeczu z niemieckim FCB – od kontuzji, przez przetrzebioną obronę i brak transferów, nie wspominając już o tym, że graliśmy z jedną z najlepszych obecnie drużyn w Europie. Jeśli nie najlepszą. To wszystko jednak miałoby znacznie mniejsze znaczenie, gdybym widziała, że piłkarze walczyli na sto procent swoich możliwości, zostawiając serce na boisku. Tymczasem było mi zwyczajnie wstyd. Mam do nich żal nie za to, że odpadli, ale w jaki sposób. To boli bardziej niż bezmyślność zarządu i brak charyzmy trenera…
Tekst ten jest opinią Katarzyny, jednej z naszych czytelniczek, która postanowiła podzielić się z innymi swoimi przemyśleniami po ostatnim meczu z Bayernem Monachium.