Poniżej prezentujemy artykuł opublikowany w serwisie Weszlo.com. Autor tego tekstu pisze o reprezentacyjnym pechu Leo Messiego i dla porównania przywołuje sytuacje Maradony i Pelé.
Niesamowite, jak wiele osób zaciera ręce – nie wyszło mu, nie wyszło! Czekają na każdy mecz Leo Messiego tylko w jednym celu – aby zakrzyknąć, że wcale nie jest taki dobry, jak się mówi albo że w zasadzie to w ogóle do niczego się nie nadaje. I bez Xaviego nie istnieje, bez Iniesty też nie. Wielkie jest zapotrzebowanie na klęskę Argentyńczyka. Tak wielkie, że niektórym odbiera rozum. To doprawdy zdumiewające, że tak fenomenalny zawodnik – fenomenalny w skali wszech czasów – ma aż tylu antyfanów. Nie kochać Messiego, to jak kochać muzykę i twierdzić, że Freddie Mercury nie potrafił śpiewać.
Tak naprawdę turniej Copa America dopiero się rozpoczął, a wiele osób pierwsze mecze traktuje jako dowód, że Messi wybitny wcale nie jest. Już zapomnieli chociażby o niedawnym finale Ligi Mistrzów, teraz liczą się spotkania Argentyny. I teraz okazuje się, że jeśli Messi tego turnieju nie wygra, to nie będzie można go porównywać do Diego Maradony. Jeśli w pojedynkę nie zdominuje jakiegoś ważnego meczu w tej imprezie – nie przejdzie do historii futbolu jako jeden z największych.
To oczywisty nonsens.
Wszyscy piszą – Maradona to, Maradona tamto. Maradona – wiadomo – był geniuszem, ale nieśmiało przypominamy: i on nie prowadził Argentyny do sukcesów za każdym razem, kiedy tylko chciał. Diego trzy razy walczył o Copa America i trzy razy przegrywał. Raz gospodarzem tej imprezy – jak w tym roku – była Argentyna, ale wówczas też grała słabo i odpadła po meczu z Urugwajem (potem w meczu o trzecie miejsce przegrała z Kolumbią). Za to – co interesujące – Argentyna dwa razy Copa America zdobyła, kiedy akurat Maradona nie grał – w 1991 i 1993 roku. Można więc pokusić się o dowody na absurdalny wniosek: że Diego był problemem tego zespołu i że z nim nie był on w stanie osiągać sukcesów. Przynajmniej w mistrzostwach Ameryki Południowej.
Ale to byłaby bzdura, prawda? Wypadałoby raczej napisać – nawet sam Maradona wszystkiego nie wygra.
No tak – ale Diego zdobył mistrzostwo świata! Oczywiście, zdobył. Ale kiedy? Czyż w 1982 roku Argentyna z wielkim Maradoną nie zawiodła? Czyż nie przegrała w grupie z Belgią? Czyż nie odpadła w drugiej rundzie, po dwóch porażkach? Czyż sam sfrustrowany Maradona nie zobaczył czerwonej kartki w meczu z Brazylią? Tak, to wszystko się wydarzyło. Prowadzona przez Maradonę – owszem, młodego, ale już przecież niezwykle cenionego – Argentyna skończyła mundial wcześniej niż reprezentacja Polski. Ale czy to był dowód na to, że Maradona nie był wówczas najlepszym piłkarzem świata? Czy to był dowód na to, że już nim nie zostanie?
Maradona wygrał mundial w wieku 26 lat, Messi w trakcie mistrzostw w 2014 roku obchodzić będzie 27 urodziny. Może więc warto chwilę wstrzymać się z ocenami? A ciekawe jest jeszcze co innego – jeśli w maju 2014 roku Messi złamie nogę i w finałach nie zagra, to znaczyć będzie, że o miano najlepszego piłkarza ubiegać się nie może, chociażby wygrał Ligę Mistrzów dziesięć razy?
Na polu reprezentacyjnym na dziś Maradona przebija Messiego, ale to się jeszcze może zmienić. Nie musi, ale może. Natomiast na polu klubowym Messi wciąga Maradonę nosem, wiadomo – Diego, także ze względów na swój charakter i co za tym idzie ze względu na pewne życiowe decyzje – nigdy nie sięgnął po Puchar Europy, co Messi uczynił już trzykrotnie. W Barcelonie Maradona był dwa lata, ale nawet nie zdołał poprowadzić drużyny do mistrzostwa kraju. Jego jedynym międzynarodowym klubowym trofeum pozostaje Puchar UEFA zdobyty w barwach Napoli.
Nie w tym rzecz, by umniejszać sukcesy i klasę wielkiego Diego, bo to byłoby idiotyzmem. Rzecz w tym, by zrozumieć, że piłkarz może funkcjonować odpowiednio tylko i wyłącznie w odpowiednim towarzystwie. Gdy Maradona takie towarzystwo miał, gdy był częścią dobrze skomponowanego i zorganizowanego zespołu, gdy był kołem zamachowym w maszynie, która funkcjonuje, to wówczas sięgał po trofea. A to, czy maszyną dobrze funkcjonującą jest reprezentacja, czy drużyna klubowa – to akurat często przypadek, splot okoliczności niezależnych od samego zawodnika. Maradona miał to szczęście, że trafił do odpowiedniej Argentyny – i wygrał. Ale miał też tego pecha, że trafił do nieodpowiedniej Barcelony – i przegrał. Tak bywa.
Czy nie podobnie było z Pele? Czyż Pele nie sięgał po tytuły mistrzostw świata częściej niż po klubowe Copa Libertadores? Kiedy miał obok siebie genialnych w skali światowej kolegów – a były to czasy, gdy decydowały umiejętności indywidualne, a nie taktyka – triumfował raz za razem. Miał wsparcie Zagallo, Vavy, Garrinchy, Rivelino, Jarzinho i wygrywał. Przecież w czterech ostatnich meczach mundialu w 1962 roku Pele był kontuzjowany! Z ławki oglądał grupowy mecz z Hiszpanią, a potem ćwierćfinał, półfinał i finał! Wygrał więc mistrzostwo w pojedynkę, czy wygrali mu to mistrzostwo koledzy? Z kolei w 1970 roku w ćwierćfinale, półfinale i finale Brazylia zdobyła łącznie 11 goli, z czego Pele… zaledwie jednego.
Nawet on potrzebował więc wsparcia. Z Santosem, w którym grał przez kilkanaście lat, po Copa Libertadores sięgnął tylko dwukrotnie. Ten geniusz futbolu też musiał otaczać się innymi geniuszami, by znaczyć naprawdę wiele.
Niektórzy piszą – no tak, ale Messi musi poprowadzić reprezentację do wielkiego sukcesu! On nie wygrywa sam meczów. Oczywiście, że wygrywa, tylko nie wszystkie. Żaden piłkarz nie wygrywa w pojedynkę wszystkich meczów, żaden piłkarz nie wygrywa w pojedynkę nawet co drugiego, co trzeciego, czy co czwartego. Wygrać w pojedynkę można raz na jakiś czas, to są te wisienki na torcie w karierze piłkarza. Generalnie po sukcesy sięgają całe drużyny. Śmieszy nas na przykład, że tak często przewija się w komentarzach Zinedine Zidane – o, on w pojedynkę potrafił! On w 1998 roku poprowadził Francję do mistrzostwa świata! Tak może napisać tylko osoba, która tych mistrzostw nie pamięta.
Prawda jest niestety taka, że na mundialu w 1998 roku Zidane grał słabo. To nie on holował drużynę do finału, to drużyna holowała jego. Pamiętacie? Pierwszy mecz, z RPA, Francja wygrywa 3:0, ale gra jednak nieprzekonująco, Zidane nie błyszczy. W drugim spotkaniu, przy stanie 1:0 z Arabią Saudyjską, dostaje czerwoną kartkę. Schodzi, a mecz kończy się wynikiem 4:0. W wygranym meczu z Danią nie gra, z Paragwajem (awans po dogrywce) też nie. Wraca na ćwierćfinał z Włochami, ale niczego wielkiego nie pokazuje – 0:0, awans po karnych. W półfinale z Chorwacją gra słabiutko, ale skórę Francji ratuje Thuram, strzelając dwa gole w drugiej połowie.
Było kilka momentów, w których Francja mogła odpaść – a to dogrywka, a to karne, a to niecodzienna skuteczność obrońcy… I gdyby wówczas Francuzi odpadli, to co? Zidane byłby innym piłkarzem? Było bardzo blisko, by w 1998 nie trafił do jedenastki turnieju, ale do jedenastki rozczarowań, antybohaterów…
Aż przyszedł finał. Zidane – piłkarz genialny – miał różne atuty, ale na pewno nie imponował grą głową. Tutaj nagle, w meczu meczów, piłka dwa razy spadła mu na głowę, bo tak to trzeba określić. Pewnie nigdy wcześniej i nigdy później „Zizou” nie strzelił dwóch goli głową w jednym meczu, ale zrobił to akurat w finale mistrzostw świata. Miał szczęście, po prostu. Mieć szczęście to żaden wstyd. On miał.
Zidane był elementem drużyn, które sięgały po mistrzostwo świata czy mistrzostwo Europy. Być może był elementem niezbędnym, ale trudno uznać, by tak naprawdę to jemu w największym stopniu Francja miała zawdzięczać te triumfy. Mistrzostwa świata w 1998 roku już rozpisaliśmy, a czyż w mistrzostwach Europy w 2000 roku nie ważniejszy był Henry? Czy Zidane rzeczywiście tak wtedy błyszczał? Czy pamiętacie, w jakich okolicznościach Francuzi sięgnęli po złote medale? 94 minuta finału, rozpaczliwy wykop Bartheza, przegłówkowana piłka, strzał Wiltorda… I dogrywka. Czy w tej dogrywce to nie akcja Piresa była decydująca? Tak, Piresa. Nie Zidane’a, tylko Piresa.
Naprawdę niewiele, bardzo niewiele brakowało, by Francja nie zdobyła ani mistrzostwa świata, ani mistrzostwa Europy, decydowały szczegóły, milimetry, uśmiech fortuny. I to na pewno nie było tak, że Zidane w sposób bezdyskusyjny, sprawną ręką prowadził drużynę po trofea. Nie. On był częścią doskonałych zespołów. Ważną częścią, ale tylko częścią. Kiedy ktoś mówi, że Messi musi być jak Zidane i poprowadzić swój zespół do triumfów, to jest niepoważny: Zidane nie prowadził zespołu do triumfów, on był po prostu jednym z kilku piłkarzy, którzy odgrywali ważne role, nakreślone przez doskonałych trenerów. Czy „Zizou” wygrał w barwach Juventusu Ligę Mistrzów? Nie. Musiał przejść do Realu Madryt, musiał mieć obok siebie Raula, Figo czy Roberto Carlosa, by mu się to wreszcie udało. I tak – raz w karierze mu się udało…
Ten Zidane, który zdaniem niektórych wygrywał wszystko i zawsze, miał bardzo dużo chudych lat. W Realu Madryt był pięć sezonów, ale ligę wygrał tylko raz. No to jakże to tak? Tylko raz? Ten urodzony zwycięzca? „Królewscy” z nim w składzie zajmowali trzecie, czwarte i dwa razy drugie miejsce. I tu ciekawostka – musiał Zidane zakończyć karierę, by Real wygrał ligę ponownie, w 2007 roku.
Tak to już jest – zawodnicy funkcjonują należycie w odpowiednich warunkach. Muszą być w składzie świetni piłkarze, muszą też być na ławce świetni trenerzy. Nie byłoby wielkiej Francji bez Jacqueta, tak jak nie byłoby wielkiej Argentyny Carlosa Bilardo.
Niestety, od dłuższego czasu Messi nie ma możliwości grać w reprezentacji Argentyny, która byłaby prawdziwym zespołem, dowodzonym przez wielkiego szkoleniowca. A w pojedynkę nic nie zrobi. Będzie jak Zidane w 2002 czy 2004 roku – bezradny. Bo Zidane też notował reprezentacyjne klęski…
Kiedyś piłka była inna, wolniejsza, mniej taktyczna, większe znaczenie miały indywidualności. Kiedyś Pele mógł minąć swojego „plastra” i już tworzyła mu się na boisku wielka przestrzeń. Dziś Messi jest podwajany, potrajany, osaczony. W tym momencie frajerami są jego partnerzy, którzy nie potrafią tego wykorzystać. Jeśli Messiemu uwagę poświęca trzech przeciwników, to znaczy, że są sektory boiska, w których ich brakuje. Mądry zespół zrobi z tego użytek. Mądry zespół zagra tak, że przekaże wiadomość: osaczajcie Messiego dalej, my dzięki temu mamy mnóstwo miejsca. I strzeli raz, drugi raz… Tak to właśnie robi Barcelona. Pozwolisz grać Messiemu normalnie – okiwa jednego przeciwnika, potem może drugiego, w końcu strzeli gola. Skupisz się nad tym, by go wyłączyć z gry – skarci cię Villa, Pedro czy Iniesta, korzystający z niebywałej swobody. A Argentyna nie potrafi karcić. To jest jej problem.
Wiadomo – sukcesy z reprezentacją to wspaniały wycinek futbolu. Wycinek, bo na reprezentacji świat się nie kończy. George Best był geniuszem, ale z kadrą niczego osiągnąć nie mógł, bo wokół siebie miał słabych zawodników. Messi nie ma wokół siebie zawodników słabych, ale jednak – jak się wydaje – nie dość dobrych lub też nie dość dobrze ustawionych i prowadzonych, by już dziś rządzić na świecie. Może wkrótce partnerzy nauczą się, jak korzystać z błogosławieństwa, jakim jest dla nich gra w jednej drużynie z Leo. Marcelo Lippi powiedział kiedyś: – Piłkarze wygrywają mecze, zespoły wygrywają turnieje… Messi wygrał w życiu sporo meczów i jeszcze sporo wygra, ale samemu po puchary nie sięgnie, bo to już dzisiaj w futbolu niemożliwe. On jednak – skupiając całą uwagę na sobie – daje luz partnerom, daje niebywałe możliwości trenerom. Jeśli nie potrafią z tego skorzystać – są nieudacznikami.
A on i tak jest wielki.
Na piłkę nie można patrzeć tylko przez pryzmat meczów reprezentacyjnych, lecz całościowo, wcale nie jest powiedziane, że futbol na poziomie klubowym znaczy mniej. W przeciwnym razie zapędzimy się w kozi róg i uznać będziemy musieli, że Mariusz Jop był lepszym piłkarzem niż Lucjan Brychczy.
Źródło: Weszlo.com