Miałem obawy, gdy Luis Enrique przejmował Barcelonę, mając jednak w świadomości, że z przeciętną Celtą w poprzednim sezonie zdołał wykręcić niezły wynik. Odbudowało to jego pozycję po fatalnej przygodzie w Rzymie, gdzie „Lucho” może być traktowany jako persona non grata. Dotychczasowa praca Asturyjczyka w stolicy Katalonii jest jednak dla mnie jakimś nieśmiesznym żartem.
Kiedy większość kibiców Barcelony z euforią lub dużym optymizmem podchodziło do pierwszych zwycięstw Barcelony Luisa Enrique, mi w dalszym ciągu coś nie pasowało. Co prawda 23 strzelone bramki bez żadnej straconej robiło wrażenie, jednak zestaw początkowych przeciwników nie był zbyt wymagający. Co więcej, nie można było pozbyć się wrażenia, że ta drużyna nie ma stylu. Po meczach z PSG, Realem Madryt, Celtą i Almerią możemy powiedzieć sobie jasno – nie istnieje póki coś takiego jak oryginalny styl Barcelony wypracowany przez „Lucho”.
Nie widać w tej drużynie żadnego lidera. Nie ma kogoś o charyźmie Puyola, który doprowadziłby do porządku rozpieszczonych gwiazdorów Barcelony. Pierwszy przykład z brzegu? Neymar. Doceniam to, że zdobył bramkę z Realem i rozpoczął tak dobrze ten sezon pod względem statystyk. Jak powiedział jednak niedawno Fabio Capello, jego podejście do gry jest bardzo irytujące. I trudno się z tym nie zgodzić, widząc Brazylijczyka, który szybko zadowala się jakąś bramką, udanym dryblingiem, po czym zaczyna zachowywać się jak totalny idiota, tracąc piłki w kuriozalny sposób i pajacując. Moim zdaniem to wina trenera, który nie potrafi zachęcić swojego zawodnika do skrajnego poświęcenia dla dobra drużyny. Skoro Enrique wymaga takiego samego zaangażowania od każdego ze swoich wybrańców, powinien wpłynąć na nich swoim autorytetem, o ile takowy posiada.
Wracając do samego stylu Barcelony w wersji Enrique, a w zasadzie jego braku, to najbardziej rzuca się w oczy niesamowity regres w środku pola. Busquets jest w najgorszej dyspozycji odkąd pamiętam, snuje się po boisku, jest dwunastym zawodnikiem przeciwnika. Rakitić póki co jest kompletnie bezproduktywny, jego repertuar zagrań ogranicza się do najprostszych środków. Chorwat kompletnie nie potrafi wziąć na siebie ciężaru gry, być może po prostu nie rozumie roli jaką nakreślił mu Luis Enrique. Bardzo fajnie, że opowiada o zaletach życia w Barcelonie, że czuje się jak w rodzinie, ale patrząc na jego grę na boisku, nie ma to kompletnie nic wspólnego z rzeczywistością. Mamy listopad, a jest to na ten moment jeden jeden z najgorszych letnich transferów. Nie wspominając już jak z perspektywy czasu wygląda statystyka oddanego do Chelsea Fabregasa…
W pomocy zostali także weterani – Xavi i Iniesta. Ten pierwszy jest wyraźnie po drugiej stronie rzeki. Czasem jeszcze widzimy jakiś ułamek starego „Generała”, jednak opieranie teraz nim gry w najważniejszych spotkaniach jest po prostu nieodpowiedzialne. O Iniestę jestem spokojny. Jeśli Andrésa ominą notoryczne kontuzje i ustabilizuje formę, to jego podania nadal mogą siać spustoszenie w szykach obronnych rywali. Formę Rafinhi i Sergiego Roberto lepiej przemilczeć. Brat Thiago Alcântary od niedawna dostaje jakiekolwiek szanse, podczas gdy ten drugi przedłużył nie tak dawno kontrakt z Barceloną aż do 2019 roku. Świadczy to o tym, że klub wiąże z nim spore nadzieje, a to ciekawe, zważywszy na fakt, iż nie widziałem ANI JEDNEGO dobrego zagrania Roberto w dotychczasowych występach dla „Blaugrany”.
Gra w obronie, mimo stosunkowo niewielkiej ilości straconych bramek, również pozostawia wiele do życzenia. W Realu Madryt Carlo Ancelotti wykrystalizował się jasny podział na stoperów. Jeśli Ramos z Pepe są zdrowi, to jest to najbardziej prawdopodobny zestaw. W obwodzie czeka również świetny Varane. W Barcelonie panuje jeden wielki chaos. Raz gra Mathieu kupiony za absurdalne pieniądze jak na swój wiek, a jego partnerem jest Mascherano. Innym razem „Lucho” testuje demona szybkości, Marca Bartrę czy Piqué, z którym wyraźnie mu nie po drodze. Jego zachowanie podczas spotkania z Almerią najlepiej świadczy o tym, iż jakiś konflikt rzeczywiście istnieje. Co ciekawe, na swoją szansę ciągle czeka Vermaelen, który już powoli zaczyna być określanym „Woodgate”m Barcelony”, leczącym non stop kontuzje.
Tematem na oddzielną dyskusję są także boki obrony. O ile zdrowy Jordi Alba gwarantuje solidny i równy poziom, o tyle nie widać dla niego naturalnego zmiennika w razie niedyspozycji lub odejścia Adriano. Oczywiście Mathieu zagrał na jego pozycji w spotkaniu z Realem, ale w wieku Francuza potrzebna jest raczej jakaś stabilizacja. Enrique powinien więc jasno określić, czy wyobraża sobie byłego gracza Valencii na flance, czy jako stopera. Jeszcze gorzej wygląda sytuacja na prawej obronie, gdzie Asturyjczyk z uporem maniaka stawia na Daniego Alvesa, którego grę najlepiej określić jednym przymiotnikiem – jałowa. Brazylijczyk wieku nie oszuka i gołym okiem widać, że nie da już drużynie tyle co kiedyś. Raz na rok jeszcze wejdzie jakaś jego słynna centra, ale to wszystko. Jego naturalnym zmiennikiem miał być kupiony Douglas, który w ocenie Zubizarrety i trenera miał zwiększyć rywalizację oraz wywrzeć presję na Alvesie. Mecz z Málagą szybko jednak zweryfikował, że Philipem Lahmem z Brazylii to on nie jest i od tego czasu najcześciej sprawdza wygodę krzesełek na trybunach. Jak bardzo musi być słaby skoro Enrique woli wystawić Adriano na prawej obronie? Co z Montoyą? Jest jeszcze gorszy?
Atak Barcelony za czasów Enrique to bezustanne czekanie na to co zrobi Messi. Najlepiej, żeby odebrał piłkę, sam sobie podał i strzelił. Argentyńczyka nieźle wspomaga Neymar, o którego mankamentach wspomniałem jednak na początku felietonu. Dużym wzmocnieniem wydaje się być Suárez, który dwoi się i troi, żeby zdobyć zaufanie trenera. Asysta z Realem Madryt i dwa kluczowe podania z Almerią w trudnym momencie najlepiej o tym świadczą. Niemniej jednak nie widać, żeby w najtrudniejszych dotychczasowych spotkaniach tego sezonu, z „Królewskimi” i PSG, trio Barcelony jakoś wybitnie się zazębiało. Panuje chaos, wszystko opiera się na indywidualnych zrywach, a Enrique wyraźnie nie może wszystkiego pozbierać do kupy. To ważne, że „wynalazł” Munira, ale na tę chwilę ten chłopak nie udźwignie presji ważnych meczów. Z kolei Pedro jest dla mnie zdecydowanie do odstrzału ze składu. Kanaryjczyk ma wielkie zasługi dla „Dumy Katalonii” za co jestem mu wdzięczny, ale jego czas minął. Należy go sprzedać póki ktoś oferuje za niego godziwą gotówkę.
Trudno obwiniać za wszystko Luisa Enrique. Choćby kwestia środka pola to ewidentne pokłosie wieloletnich zaniedbań Andoniego Zubizarrety, wybitnego bramkarza i beznadziejnego dyrektora sportowego, który jak ulał pasował do znienawidzonego Sandro Rosella i pasuje do następcy, Josepa Marii Bartomeu pod względem kompetencji. Dla zarządu Barcelony futbol się zatrzymał, Busquets nadal reguluje tempo gry tak samo, a Xavi rozsyła kluczowe podania. Dani Alves z kolei bije rekordy udanych dośrodkowań. Nie dostrzegają tego, że średnia wieku z meczu z Realem to 28,7 lat – najstarsza jedenastka w tym sezonie La Liga. Najważniejsi działacze krok po kroku sprowadzają Barçę na dno, pozostając w zacietrzewionej wizji drużyny, która była aktualna, ale kilka lat temu.
Dotychczasowa praca „Lucho” nie może się podobać. Nie widać wielkiego progresu u poszczególnych graczy, mało rzeczy jest wypracowanych, a trener nie ma często planu B. Mimo zwycięstwa z Almerią, nikt po końcowym gwizdku nie był zadowolony. I trudno się dziwić. Od oglądania tego „spektaklu” bolały zęby. Choć nie skreślam Luisa Enrique, to ciężko być optymistą. Drużyna nie wykonała żadnego postępu od porażki z Realem a przed nią ciężkie mecze z Sevillą czy Valencią. Asturyjczyk powinien zacząć wcielać w życie swoje pomysły, bo na razie wygląda to na jakiś żart. Barcelona przypomina szopkę, jej postawa w różnych formacjach to cyrk. Znając realia i oczekiwania kibiców „Blaugrany”, obecny szkoleniowiec nie będzie miał wielkiego marginesu błędu. Póki co zmierza tą samą ścieżką co w AS Romie – sprawia wrażenie człowieka bez pomysłu, dla którego Barcelona to za wysokie trenerskie progi.
Źródło: Własne