Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej 2008 zyskały rangę dziejową w historii polskiego futbolu i to zanim nastąpiło ich właściwe otwarcie. Miał to być pierwszy turniej tego typu rozgrywek, na którym drużyna biało-czerwonych znalazła się wśród najlepszej „szesnastki” Starego Kontynentu. Pomimo etykietki debiutujących, oczekiwania rodzimych kibiców były wysokie; przekonanie o naszej jakości braliśmy przede wszystkim z pamiętnych starć z Portugalią w eliminacjach, które przekonały (chyba nieco na wyrost), że Polacy mogą rywalizować z najlepszymi.
O wyniesieniu kadry na wyższy poziom piłkarskiej jakości przekonywał selekcjoner Leo Beenhakker, a wiarę w jego buńczuczne zapowiedzi utwierdzała solidna postawa liderów ówczesnej reprezentacji: Ebiego Smolarka, Macieja Żurawskiego, Jacka Krzynówka i bramkarza Artura Boruca. Najświeższym nabytkiem, wielką niewiadomą i zarazem nadzieją zespołu był Brazylijczyk Roger Guerreiro.
Entuzjazm nie mógł zatrzeć bolesnej prawdy, że grupa B, w której przyszło nam toczyć zmagania z rywalami, nie należała do łatwych. O zwycięstwie z Niemcami nikt nawet nie śnił; decydujące miały się okazać mecze ze współgospodarzami turnieju Austrią oraz dopełniającą stawkę Chorwacją. Rywalizacja zaczęła się dla nas zgodnie z przewidywaniami; w pierwszym spotkaniu ponieśliśmy porażkę 2:0 z górującymi niemal w każdym aspekcie drużyną zza Odry i Nysy.
Przebłyskiem światowej klasy w naszym zespole był fenomenalny Artur Boruc, minimalizując straty do dwóch trafień Lucasa Podolskiego. Niebawem polski bramkarz wyrósł na jedynego bohatera tej imprezy w swoim zespole. W meczu z Austrią, który miał okazać się „spacerkiem” przyszło Borucowi „murować” bramkę, gdy nieporadnością razili jego koledzy w polu. Mimo to, spotkanie mogło zakończyć się zwycięstwem, gdyż Polacy prowadzili od 30. minuty po golu Rogera. Zabrakło jednak koncentracji w końcówce, a sędzia Howard Webb w 93. min. podyktował jedną z najbardziej pamiętnych decyzji o rzucie karnym dla rywala (jak się okazało po ostudzeniu emocji – słuszną). Porażka 0:1 z Chorwacją po golu Klasnića dowiodła, że marzenia o awansie z grupy były na wyrost. Gorsze od klęski w turnieju było jednak ewidentne pęknięcie atmosfery w drużynie, zachwianie renomą nieomylnego dotąd Leo Beenhakker i jego nasilająca się „wojna podjazdowa” z PZPN. To wszystko miało przynieść fatalne skutki już w najbliższych eliminacjach do Mundialu 2010.