Wszystkie wydarzenia piłkarskie w kwietniu przyćmiła informacja o planowanym powstaniu Superligi. Jednak każdy futbolowy fan mógł szybko wyczuć piłkarski blef i to, że powstanie takich rozgrywek nigdy nie będzie miało miejsca. Chodziło tylko o pokaz siły, który swoje konsekwencje będzie miał przy podziale finansowego tortu.
Gdy w niedzielny wieczór powoli kończyły się ostatnie futbolowe pojedynki nikt nie spodziewał się, że pod europejski futbol powoli podkładana jest bomba. 18 kwietnia bowiem 12 klubów ogłosiło powstanie nowych rozgrywek pod nazwą Superligi. Było to sześć klubów angielskich: Arsenal, Chelsea, Liverpool, Manchester City i United i Tottenham oraz po trzy z Włoch (Juventus, Inter oraz AC Milan) i Hiszpanii (Atletico i Real Madryt wraz z FC Barcelona). Miała to być niejako alternatywa dla zmieniającej się wkrótce Ligi Mistrzów. Zdaniem założycieli, ta nowa forma zabije europejski futbol oraz jego atrakcyjność.
Reakcja UEFA była natychmiastowa. Nie było tu grożenia paluszkiem. Wytoczono od razu ciężkie działa strasząc buntowników wykluczeniem ze struktur organizacyjnych, co skutkowałoby opuszczeniem rozgrywek krajowych. Do tego zdyskwalifikowano by wszystkich biorących w Superlidze zawodników z rozgrywek narodowych reprezentacji. Nie było więc negocjacji, ale pokaz siły. Do krytyki nowego tworu przyłączyli się kibice i większość dziennikarzy. Ich zdaniem formuła rozgrywek była zaprzeczeniem zasad fair play i współzawodnictwa. Do tego szybko dołączyły hasła o zabijaniu sportu przez pieniądze.
Hasła te są jak najbardziej prawdziwe, tyle że aktualne są nie od połowy kwietnia, ale gdzieś od połowy lat 90-tych. Wtedy to postanowiono rozbudować rozgrywki elitarnej jeszcze wtedy Ligi Mistrzów. W konsekwencji coraz trudniej było się do nich dostać mniej zamożnym mistrzom z krajów europy środkowo-wschodniej. Powiększono za to liczbę zespołów z najbogatszych lig i nie były to przecież ekipy mistrzowskie. Chodziło więc o to samo, o co w Superlidze. Eliminacja mniej atrakcyjnych drużyn na rzecz bogatych klubów przyciągających na stadiony i przed ekrany miliony kibiców. Tyle, że teraz ten finansowy cel szczerze i głośno obwieścił teraz Florentino Perez.
Oczywistym było, że nic z tego nie będzie. UEFA nie może bowiem istnieć bez najbogatszych i najbardziej znanych zespołów. Ekipy założycielskie zaś muszą respektować zdanie federacji, która w swoich rękach trzyma cały europejski futbol. Jest to swoisty klincz, w którym dawno trzymają się obie strony, a stawką w tej rozgrywce są niewyobrażalne pieniądze. Dotychczas udawało się jakoś wszystkim utrzymać kompromis, jednak epidemia koronawirusa coraz mocniej zaczyna dotykać największe kluby. Tracą one bowiem sporą część dochodów poprzez zamknięte stadiony i brak turystów, a płacić za kontrakty muszą i to coraz więcej. Zamiast więc wyciągnąć rękę po finansowe wsparcie postanowiono od razu uderzyć z grubej rury.
Już dni po ogłoszeniu powstania Superligi, zaczęły się wycofywać kolejne kluby. Jednak ten kto wierzy, że zadziało się to po protestach kibiców, ten jest bardzo naiwny. UEFA oficjalnie mocno się postawiła, ale ta postawa nieco zmiękła, gdy okazało się, że nowe rozgrywki wspiera JP Morgan. Szybko postanowiono więc przejść do cichych negocjacji, które w zasadzie ograniczyły się do propozycji nowego podziału dochodów. Oczywiście bardziej korzystnego dla najbogatszych. Wszystko wraca więc do punktu wyjścia i obraca się wokół jednego – pieniędzy. Najsprytniej w tym wszystkim zachował się prezydent FC Barcelona, który wspomniał coś o chęci przystąpienia do Superligi, ale dopiero po akceptacji kibiców blaugrany.